Operacja Jesienny Żagiel 2014 – rejs po Mazurach
Kiedy piszę te słowa sezon żeglarski AD 2014 niechybnie odchodzi do historii. Był długi, obfitował w wiele rejsów i ciekawych wydarzeń lądowych. Ostatnim akcentem na wodzie był rejs zorganizowany przez klubowiczów MSC dla osób zaprzyjaźnionych i po prostu nasz klub lubiących. Tak wyruszyliśmy na Operację Jesienny Żagiel (OJŻ).Pomimo, że był to już trzeci tydzień października pogoda wyglądała na letnią i nie płatała psikusów, wręcz przeciwnie rozleniwiała miło.Tegorocznym założeniem OJŻ było skonstruowanie tak ciekawej i pełnej oferty, aby uczestnicy mogli poczuć w pełni żeglarską i lądową przyjemność „bycia razem”. Stąd ujednolicenie programu, łódek, trasy i posiłków. Co się wydarzyło przez 3 dni opisują poniższe akapity z pamiętnika wyprawy.
Wszystkie wpisy autentyczne.
Dojazd do Sztynortu późnym wieczorem przypomina wycieczkę do Mordoru – ciemno, wilgotno i pusto. To miejsce nie ma o tej porze już nic wspólnego z tętniącym życiem letnim obozowiskiem. Jednak zaraz z mroku wyłaniają się kolejne reflektory i parking zaczyna się zapełniać ludzikami, którzy padają sobie w ramiona. Jest dobrze. Pomimo tego, że większość widzi się pierwszy raz to tworzy się niewidzialna nić „tych których łączy żeglarstwo”. Potem w tawernie przy ciepłej kolacji płyną już tylko słowa szant i morskich opowieści.
Pierwszy raz jechałem na imprezę organizowaną przez MSC. Na razie nie wiem co mnie spotka, widzę 32 osoby siedzące przy jednym stole i jestem ciekaw jak ich poznać. To do czasu, gdy pada propozycja przedstawienia się w stylu „nazywam się major Bień i mam stopień majora”. W naszym przypadku było to własne imię lub ksywka i imię lub ksywka kapitana. Jest śmiesznie. Ludzie wymyślają pseudo w stylu: Cześć, wołają na mnie „uciekinier z greckiego tankowca”…
Budzę się rano i pachnie ciepłym śniadankiem. To coś na pewno mnie postawi na nogi, bo wieczór przeciągnął się w późną noc. Mimo obaw widzę, że wszyscy stawiają się punktualnie i jedzą. Potem słyszę kilka słów Prezesa MSC o bezpieczeństwie na wodzie i planie rejsu. Cel Giżycko – Eko Marina. Żeglujemy z ekipą w lekkim baksztagu, ale za to efektywnie, cały czas w d….pę. Udaje nam się przepłynąć Łabędzi Szlak. Wszystko toczy się tempem spacerowym, ale jest za to czas na rozmowy, kawały i opowieści „z brodą”. Meta jest przed kanałem Giżyckim. Czekamy, aż operator mostu przyjedzie z domu – tak to działa – most na telefon. Godzina 16.05 most obrotowy uchyla się przed nami i wpływamy wraz z dwoma pozostałymi jachtami na stronę Niegocina. Kolejny dopływa tzw. starym kanałem, a piąty z powodu zakończenia dnia pracy przez operatora, zostaje na noc przed mostem. Co za pech.
Z obozów pozostał mi (nie)smak obiado-kolacji w stylu bigosu, lub fasolki po bretońsku, ale po tym co spotkało moje podniebienie w Giżycku zmieniam zdanie – zbiorowe żywienie jest ok. Wreszcie w wielu miejscach w PL można zjeść i smacznie i syto. W naszej knajpie straszny gwar i przekrzykiwanie towarzystwa. Większość zaczyna rozmawiać o planowanych regatach i się przedrzeźnia, że to oni wygrają. Okazuje się że słowo »rywalizacja« mocno pobudza męski testosteron do pracy. Jak będzie przekonamy się w Węgorzewie.
Wczoraj dyskusja długo trwała na temat jak wystartować do regat aby było fair. Ktoś rzucił pomysł, że na wysokości Almaturu na Kisajnie zrobimy tratwę z pięciu jachtów i na hasło Prezesa wystartujemy do regat. Idea ogólnie przyjęta ale… hmm jak to zrobić? Żagle zostały zrzucone, cumami się połączyliśmy i czekamy na hasło, które nie pada ponieważ nad nami lata dron. Tak dron. Nie wojskowy, a prywatny dron. Oczywiście to nasz szpieg J i nie ma obaw że poda obcym naszą pozycję. Kiedy już zaparkował w rękach właściciela, pada komenda „start”. No i się zaczęło – bieganie od dziobu do rufy, szukanie fału lazy jacka, wciąganie grota itd. Niezłe zamieszanie, ale obyło się bez strat i protestów. Jak dodam, że wiatr prawie nie wiał to całkiem sprawnie poszło.
Żeglujemy blisko łódki Prezesa, strategia regatowa opiera się na szukaniu wiatru i szkwalików o sile 1B. Co za męczarnia, aż trzeba się schłodzić lagerkiem. Nasz chytry plan polega na wciągnięciu innych załóg w potrzask. Płyniemy wprost na mieliznę przy wyspie Dębowa Górka. My o niej wiemy, a czy inni też? Zawczasu podnosimy miecz i płetwę sterową aby na głębokości 30 cm bezpiecznie przejść nad dnem. No i jest, jedna łajba już siedzi w potrzasku, ale reszta płynie. Chytra strategia nie odnosi większej korzyści…
Fuck mu w fał – wydarło się z gardła naszego sternika. Właśnie straciliśmy fał płetwy sterowej co w Maxusach 33 jest typowe. Okazuje się, że fał przeciera się nie tylko w momencie zahaczania o śrubę ale również w chwili kiedy płetwa łapie dno. Dodam tylko, że tegoroczne lato wyrządziło wielkie spustoszenie w stanie wody i pojawiło się mnóstwo nieznanych mielizn. Co robić? Woda zimna, chętnych do pracy nie ma, ale jest telefon do serwisu. Po krótkiej konsultacji musimy przerwać wyścig i wpłynąć do Sztynortu na naprawę. Naprawa idzie szybko, ciach wychodzimy z kanału sztynorckiego, ciach fał strzela drugi raz. No niech cię!!! To była chwila czyli 3 momenty.
Ale spiekota, nic nie wieje, regaty trwają, łódki stoją w miejscu. Ile można tak żeglować? Może ktoś je przerwie, bo do mostu sztynorckiego jeszcze kawał drogi. Niestety główny sędzia zawodów Tomasz, nie podejmuje żadnej, nawet tej najbardziej kontrowersyjnej decyzji – np. ścigamy się na silnikach lub strzelamy karn(e)iaki. Minęło 1231423435 strzałów z nikąd. Po tym co dzieje się na wodzie widać, że dwie ekipy już odpadły. Na żaglach idzie tylko trójka z pięciu łódek. Niestety wiatr nie dopisał w sobotę i emocje związane z szachowaniem na starcie, płynięciem kursem kolizyjnym czy prawym halsem zostały w książkach, a my ze zwisającymi bomami i linami ciągnęliśmy do wirtualnej mety mostu Kirsajty.
Fanfar nie było. Były za to puchary za regaty i uścisk dłoni Prezesa Mariway Sailing Club wręczającego nagrody. W regatach wystartowało 5 łódek i tak: szóste miejsce zdobyła łódka kapitana Dymszy, której przypadł również puchar fair play – organizatorzy milczą za co; czwarte miejsce przypadło załodze pana Prezesa – rozumiemy nie ładnie tak wygrać puchar swojego imienia; trzeci plac zajęła grupa skipera Maria; drugie miejsce niepocieszona załoga pod ręką Andrzeja – ponoć protest już drogą poczty butelkowej wysłali do PZŻ. Zwycięzcą został team Mata, który zgarnął Puchar Prezesa i dobrze się z tym czuje – szczerze gratulujemy!
Bankiet trwał sporo czasu… a jedno sporo = 33,1 chwili.
Od rozpoczęcia niedzieli, która w odróżnieniu od poprzednich dni, już była wietrzna minęło 32 400 sekund. Po śniadanku zaczęliśmy się krzątać wokół łódek i planować wyjście. Było ono o tyle skomplikowane, że staliśmy przy kei portu w Węgorzewie bardzo ciasno alongside. Trzeba było odrzucić rufę i z pomocą stabilizacji steru strumieniowego wycofać się z wąskiego gardła. Nawrotka w awanporcie i kierunek wyjście na Mamry. Czujemy, że dziś skończył się jachting, a zacznie żeglarstwo. Szkwaliste podmuchy zrywają czapki z daszkiem. Na Mamrach wiatromierz pokazuje 5B. Decyzja jest jedna – zaciągamy 2 refa na grocie i refujemy foka. Gnie i tak ostro. Dopiero w połowie drogi do przesmyku na Kirsajtach robi się ciszej, ale szkwały chodzą, jeden za drugim. Sporo jest halsówki, to czas na poćwiczenie zwrotów sztagowych. Most na Kirsjatach robimy nabiegowo, pała cyk i maszt już stoi. Wiatr spycha nas w kierunku Harszu, trochę manewrówki przy kardynałkach okalających głazy sztynorckie i już widać wejście do kanału. To była dobra godzina (czyli 62 minuty), jak wszystkie 5 łódek zacumowało w porcie.
Kurczę, jak ten czas szybko zleciał. To nie było jedno sporo, ani nawet dobra godzina, to były co najwyżej 3 momenty jak wszystko się zaczęło i skończyło… Tak to już koniec opowieści ustami uczestników Operacji Jesienny Żagiel 2014 z Mariway Sailing Club. Do zobaczenia za rok, a może wcześniej…
PS. Bardzo dziękuję Papciowi Chmielowi za nowy/stary wzorzec czasu