Rejs: Skąd się biorą Szkiery?
Mija miesiąc od zakończenia rejsu stażowego Mariway Sailing Club po wodach północnego Bałtyku, w archipelagu wysp szkierowych Olandii. Z tej perspektywy lepiej widać co już za nami. Dlatego skupimy się w tej opowieści na rzeczach istotnych i nowych jeśli chodzi o doświadczenia MSC.
W piątek 15 maja, wieczorową porą we Władysławowie stawili się: Tomek (kapitan), Ziutek, Dymsza, Zając, Grabek, Mecenas, Robson, Mario, R2D2 i Czarny. Wszyscy to członkowie klubu MSC i zapaleni żeglarze. Przed nami plan rejsu w formule „one way” na trasie Władek – Nyköping czyli jakieś 380 mil morskiej żeglugi. Najkrótsza charakterystyka wycieczki to: skok przez Bałtyk do południowo – zachodniego krańca Olandii, czmychnięcie w wody okalające Kalmar i spokojne bujanie się od portu do portu w szkierach licząc, że coś fajnego nam się trafi…
Bałtyk pierwszej doby z początku był naszym przyjacielem i przywitał nas spokojnym wiatrem z lekką falą co skutkowało stawianiem żagli, zrzucaniem żagli, załączaniem kataryny i duszeniem diesla. Taka zwyczajna żeglarska robota. Płynęło się euforycznie, choroba morska nie występowała w formie epidemii, jeden przypadek ale znośny nie stanowił wyrzutu sumienia, ot rejs jakich wiele. Jednak pogoda co przepowiedziały prognozy zaczęła się zmieniać po około 20 h płynięcia kiedy szwedzki brzeg był w zasięgu wzroku. Nasz jacht Delphia 40 miał kilka godzin superaty względem planu rejsu więc zbliżający się front sztormowy nie dopadł nas na otwartym morzu tylko niedaleko lądu Olandii. Czmychnęliśmy kilkumetrowym falom i wiatrowi o sile 7B w sam raz kiedy się rozdmuchać miało. Do pierwszego portu w Kalmar mieliśmy tylko kilka godzin płynięcia aczkolwiek podejście zwiastowało to co nas będzie czekać przez najbliższe 6 dni – czyli nawigacyjne podchody. Żeglarze mawiają jak się ściemni to się rozjaśni… Fakt, zapadający zmrok ok. 21.00 uruchomił wokół nas różne mrugające i błyskające niczym kolorofony disco światła nawigacyjne staw, pław, tyczek, latarni, sektorówek itd., dzięki którym żegluga staje się bezpieczna. Noc kładła mroczny całun a my podchodziliśmy coraz bliżej pod brzeg, raz po raz zmieniając kurs aby zmieścić się w korytarzu podejścia do Kalmar. Wokół było płytko, liczne skalne mikro wysepki tworzyły dziwną mozaikę i tylko tyczki szlakowe prowadziły do portu. Nawigacja opierała się o „oko” i rutę GPS, co skutkowało precyzyjnym trzymaniem się toru. Wreszcie jest, po równych 24 h cumy lądują na lądzie, my też. Stawiamy stopy pierwszy raz w trakcie tego wyjazdu na szwedzkiej ziemi. W nagrodę wydajemy obfitą kolacyjkę, sycąc się licznymi wiktuałami zgromadzonymi w naszej jachtowej spiżarni. Capstrzyk zagrano na gitarze jakoś tak kiedy świtać już miało.
Kalmar to port/miasto/stacja (niepotrzebne skreślić) gdzie główną atrakcją jest zamek dumnie stojący na wzgórzu, kiedyś warownia dziś muzeum i miejsce niebotycznego widoku na Bałtyk. Poranna wycieczka dodaje nam sił, dotlenieni wracamy na łódkę i ruszamy do kolejnego portu: Borgholm. Zanim tam dotrzemy przepływamy pod mostem olandzkim (szw. Ölandsbron) – most o długości 6072 metrów łączący wyspę Olandia ze stałym lądem. Zachodni koniec mostu sięga miasta Kalmar, a wschodni miasteczka Färjestaden. Przy zachodnim brzegu zbudowano charakterystyczne podwyższenie (na 36 metrów), które umożliwia swobodną żeglugę przez Cieśninę Kalmarską. Most opiera się na 156 filarach i jest najdłuższą konstrukcją tego typu w Szwecji. Za mostem się zdrowo rozwiało, to była końcówka niżu jaki wczoraj zasadził się w tej części Bałtyku. Cumowanie w porcie Borgholm było dość wymagające ale Mario zaparkował alongside perfekcyjnie, dzięki czemu znów mogliśmy iść podziwiać kolejny zamek – nie ostatni na trasie.
Generalnie nasza szkierowa marszruta miała 3 stałe punkty programu: oddanie cum o godzinie 6.00, odwiedziny portu „X” w okolicy południa, zwiedzanie (zamki, cmentarze, ruiny historycznych budynków, itp.), dobicie do portu docelowego ok. 20.00. Większą część trasy pokonaliśmy na silniku, niekiedy wspierając się genuą. Żeglowanie jakie znamy z opowieści kubryku – sztormy, halsówki, wielkie fale w szkierach nie występuje. Dlaczego? Szkiery to skandynawska osobliwość natury, nazwa pochodzi z języka staronordyjskiego, od słowa sker, które oznacza skałę w morzu. I takich skał, skałek, wysepek, kropek lądu, fragmentów ledwo wystających z wody są tysiące, dlatego żeglowanie wymaga bardzo precyzyjnego poruszania się wśród licznych znaków nawigacyjnych. Podstawowe to czerwone i zielone tyczki wyznaczające tor przejścia/płynięcia, najwęższe miejsce miało ledwie 6 metrów. Szerokość to jedno ale i głębokość się liczy. Zanurzenie naszego kilowego jachtu to 2, 20 m i wierzcie wielokrotnie mieliśmy zagwozdkę: mapa pokazuje bezpieczną głębokość np. 2,80 ale nasz pokładowy sonar melduje co innego. Co robić? Zdecydowanie zmniejszyć prędkość, obserwować przyrządy nawigacyjne (pomiary) i precyzyjnie sterować. Szwedzkie mapy elektroniczne są bardzo dokładne ale nie gwarantują „czystego przejścia” nad dnem, to już rola załogi. Często w portach podane graniczne głębokości nie spełniają normy – kiedy nie mamy pewności lepiej wysadzić desant na ląd, niech rozpyta lokalnych żeglarzy jaka jest faktycznie głębokość dna np. przy stacji paliw.
Bardzo ciekawym urozmaiceniem pływania było zdobycie szkiera. Wygląda to tak. Nawigator (kapitan) wybiera sobie skałę i podpływa do niej na odległość kroku. Załogant robi hop i szkier zdobyty. Skały wchodzą (nie wszystkie) prawie pionowo do wody dlatego podpłynięcie na tak małą odległość jest bezpieczne, zresztą wielu żeglarzy cumuje do szkierów, o czym świadczą liczne koła cumownicze wbite w skałę. Inną osobliwością tysiąca rozrzuconych wysepek skalnych jest ich urbanizacja. Płynąc, pejzaż brzegu wysp urozmaicają liczne domki i domy. Nie są one zamieszkałe na stałe, zapewne to domki letniskowe tzw. dacze, które Szwedzi odwiedzają raz na jakiś czas. Wszystkie są drewniane i pomalowane na kolor bordo z białymi obrzeżami okien i drzwi. Wygląda to uroczo. Aha, każde domostwo ma także własny maszt z flagą Szwecji dumnie górujący nad okolicą.
Po całodziennym bujaniu się miedzy wyspami przychodzi moment cumowania. Mariny i porty które odwiedziliśmy – łącznie 12 – cechują się doskonałym zorganizowaniem infrastruktury portowej. To zapewne w takiej Szwecji nie jest zaskoczeniem ale ceny już tak. Zacznę od miejsc cumowniczych, najczęściej są to y-boomy lub solidne keje. Stajemy w miejscach oznaczonych zielonym prostokątem, które informuje, że miejsce jest wole. My generalnie stawaliśmy gdzie chcieliśmy ponieważ nie był to czas sezonu i wiele miejsc postojowych było wolnych w odróżnieniu od miejsc rezydenckich. Na kei jest skrzynka prądowa i dostęp do wody. Zazwyczaj nieopodal jest budynek klubowy gdzie załatwiamy formalności jeśli ktoś jest. Dostajemy wtedy kod do toalet z prysznicami i często sauną, do nieograniczonego korzystania. Ceny? Ceny nas zaskoczyły, ponieważ opłata portowa „all inclusive” wahała się na całą załogę i 12 m jacht w granicach od 200 do 700 koron szwedzkich co daje w przeliczeniu opłaty rzędu od 100 do 350 zł (10 – 35 zł osoba). I to nie koniec zaskoczenia, na 12 odwiedzonych portów tylko w 3 musieliśmy dokonać opłaty, często słyszeliśmy od osoby zajmującej się przystanią, że „wpadnę jutro rano” to zapłacicie, na co my odpowiadaliśmy ale o godzinie 6.00 wypływamy… no to nie zapłacicie ale toalety, prysznice zostawiam wam otwarte. Bez komentarza.
Szkiery a dokładniej żeglarska wędrówka po nich przypomina troszkę przemarsz karawany przez pustynię – wszędzie pustka pomimo licznych śladów obecności człowieka. Nawet zejście na ląd nie wzbudza w autochtonach zainteresowania, nikt o nic nie pyta, niczego nie ogranicza, pełen luz. Ale do czasu. Wyobraźcie sobie, że parkujemy ok. 13.00 w miasteczku Oskarshamn jakich wiele na szlaku i sączymy leniwie oranżadkę kiedy to podchodzi do nas zwarty oddział szwedzkiego Coast Gourd w liczbie 2 funkcjonariuszek i 1 funkcjonariusza. Zaczyna się ciekawa pogawędka jak to Szwed z Polakiem, padają różne pytania np. czy oni znają Kmicica vel Babinicza albo ile sklepów ostatnio otworzyła w Polsce Ikea? Konwersacja zaczyna schodzić po kilku minutach na tematy bardziej służbowe, kończąc się przedłożeniem szwedzkim organom państwowym „legitymacji” osobistych ze zdjęciem i odpowiedzią na pytania: „Czy macie: narkotyki, zwierzęta, uchodźców z Afryki, broń?”. Na wszystkie pytania pada odpowiedź „nej”. Po tej deklaracji, z uśmiechem godnym Racheli Welsh wymieniliśmy pozdrowienia i przeszliśmy do dalszej konsumpcji oranżadki.
Kontynuując rejs, kolejnego dnia natknęliśmy się na pana Jacka, naszego rodaka, chwilowo przebywającego na emigracji zarobkowej we Szwecji. Oczywiście szybko się zbrataliśmy za pomocą płynów chłodząco – rozweselających. I aby pozostawić po sobie jak najlepsze wrażenie przekazaliśmy mu dwa małe szklane gifty na co on zareagował błyskawicznie oferując nam łosia. Otrzymaliśmy kilka kilogramów łosiny w wersji mielonej i wersji steków. Z takim podarunkiem należało coś zrobić, wiec pokładowe grono kucharzy w stylu Swedish Chef, szybko sprawiło mięso na liczne porcje obiadowe. Jak smakuje łosina? Dobrze.
Na naszej drodze spotykaliśmy samych fajnych i ciekawych ludzi. Podobnie było w jednym z najbardziej uroczo położonych portów jakie mieliśmy przyjemność eksplorować – Valdemarsvik. Usytuowany na końcu długiej zatoki, otoczonej skalnymi zboczami port, najpierw powitał nas deszczem a następnie ukazał lokalną gościnność. Opiekujący się portem bosman okazał się być bluesmenem, który w ramach rewanżu za szklane gifty (cenna rzecz) zagrał i zaśpiewał nam kilka swoich szlagierów. Jego córka równie utalentowana pani wyśpiewała kolejnych kilka songów, na które my mocno reagowaliśmy rozdając zgromadzonym Szwedom (koledzy bluesmena) porcje Irish Coffee. Dla równowagi zaprezentowaliśmy utwory z płyty „The Greatest Hits Mariway Sailing Club Part 1”, zdobywając uznanie licznymi potakiwaniami i uśmiechami. Po trwającym około 1 godziny koncercie udaliśmy się na spoczynek aby o 6.00 odpalić katarynę i spływać dalej.
Kiedy już zdawało się, że wyczerpaliśmy worek z przygodami, już na sam koniec zdarzył się interesujący incydent wart kilku słów. Nasz rejs kończył się w miejscowości Nyköping, prowadzi do niej dość kręta i skomplikowana nawigacyjnie ruta. Port składa się z kilku basenów położonych w rożnych miejscach połączonych kanałem. Najpierw tankowaliśmy do pełna jacht – w całym rejsie spaliliśmy ok. 120 litrów ropy co kosztowało nas 860 zł, potem staraliśmy się zaparkować. I pomimo naszych danych podejściowych, głębokość w porcie okazywała się być nieco różna od oczekiwanej. Jedna, druga próba wpłynięcia do basenu kończyła się fiaskiem. Kilku szwedzkich żeglarzy proponowało nam rozwiązanie cumowania na tzw. „tratwę” ale nie skorzystaliśmy z tej możliwości z racji opuszczenia jachtu i planowanego odebrania go przez kolejną załogę (wyładunek / załadunek itp.). Wreszcie otrzymaliśmy słowną instrukcję parkowania alongside na zewnętrznym odcinku kei. Podeszliśmy jak trza, rzuciliśmy cumy, zabezpieczyliśmy jacht na szpringach, odbijaczach i cumach aby sobie bezpiecznie czekał na kolejnych żeglarzy. Tak sfatygowani mieliśmy udać się kąpać kiedy kolega Dymsza, znany też jako Dr Dymsza, lub Cyrulik Gotlandzki a od ostatniego rejsu pseudo: Krasnolud postanowił cyknąć ostatnią fotkę, która miała być zwieńczeniem wszystkiego… Niestety fotka nie powstała, gdyż aparat z cennym ładunkiem zdjęć i filmów, raczył wpaść bezwiednie do wody, pochłaniając liczne wspomnienia i utrwalone „ekszyn”. Cóż, uważamy, że za kilkaset lat szwedzcy archeolodzy morscy znajdą artefakt i potraktują go jak relikwię, odzyskując zapisane obrazy. Następnie w morskim Muzeum Vasa (Vasamuseet) w Sztokholmie będziemy w formie hologramowej eksponatami na wystawie „Żeglarstwo w basenie Morza Bałtyckiego wczoraj i dziś”.