Rejs: Ze Świnoujścia do…?
Kto zna tekst jednej z najsłynniejszych polskich szant Jurka Porębskiego ten wie gdzie słowa tej znanej pieśni miały nas doprowadzić. No właśnie gdzie? Do Kopenhagi rzecz jasna, ponieważ taką trasę zaplanowaliśmy na rejs bałtycki zamykający kolejny sezon żeglarski. Jednak Neptun jak to ma w zwyczaju napisał własny scenariusz rozdając nieco znaczone karty do tego szlema.
Początkowo marszruta zakładała wyjście w morze z Kołobrzegu i lecąc na łeb na szyję dotarcie do duńskiej stolicy po około 36 godzinach żeglugi. Tak wyglądał z grubsza plan którego realizacja została zachwiana kiedy to okazało się, że bałtycki sztorm jesienny uziemił jacht na którym mieliśmy żeglować w jednym ze szwedzkich portów. Armator zaproponował na dzień przed wyjazdem inny jacht tej samej klasy stacjonujący w Świnoujściu. Generalnie oceniliśmy ten zwrot akcji za korzystny. Delphia 47 była nowsza a i droga do Kopenhagi „skurczyła się” o blisko 50 NM co dawało nam większy zapas czasowy. Ponadto portu w Świnoujściu nie znaliśmy więc była okazja do zapoznania się z największą mariną na Bałtyku, w której to basenach do niedawna stacjonowała flota naszego rosyjskiego sąsiada a dziś może cumować w dobrych warunkach nawet do 400 jachtów.
Kiedy ształowanie było ukończone, a cała załoga gotowa do wypłynięcia, zwyczajowo zgłaszamy wyjście z portu do kapitanatu Świnoujście, jednak w radyjku usłyszeliśmy informację abyśmy się wstrzymali ponieważ zaraz do portu handlowego wchodzi duży statek i niekoniecznie mu po drodze mijać się na rzece Świna z jednostką 15 metrową. Jak kazali tak zrobiliśmy, ktoś zaintonował „Cztery piwka” więc zaśpiewaliśmy chórem, co w efekcie przyniosło poprawienie i tak już dobrych nastrojów.
Wyjście było bez problemu, diesel lekko pyrkotał, typowa krzątanina dobiegała z deku do czasu komendy żagle staw. Warunki były wręcz do pływania idealne wiał wschodni wiatr, który powinien być przez całą drogę naszym sprzymierzeńcem, napędzając w bagsztagu ponad 100 m2 żagli. Do Kopenhagi droga nie była krótka ale też i nie przesadnie długa. Po początkowej krzątaninie wachty wpadły w rytm swojej pracy, wiało od 24 do 28 węzłów i Delphia w lekkim przechyle pokonywała mile, przybliżając nas do celu który mieliśmy osiągnąć w nocy następnego dnia.
Tak zanurzeni w śpiworach doczekaliśmy godziny 6.30 kiedy to kolega Siwy Flak z miejsca rzekł „refujemy się” i wraz ze swoją wachtą przystąpił do zmniejszania grota. Procedura wydaje się banalnie prosta i niejednokrotnie była wykonywana, jednak tym razem poszło coś nie tak… i każdy mógł zobaczyć jak Siwego Flaka trafia szlag. Co zaszło? Dlaczego silnik którym wspomagano manewr nagle zdechł? Ustalenie przyczyn nie zajęło zbyt wiele czasu. Czujny kapitan już wiedział i przywalił bez pardonu: „mamy wkręconą linę w śrubę!”. Tak też było niestety. Efekt – blokada śruby, zero napędu i dylemat czy kontynuować żeglugę do Kopenhagi? Wszak bez silnika przez stulecia żeglarze docierali we wszelkie zakątki świata. Po rozważeniu różnych scenariuszy podjęto decyzję – wracamy do Świnoujścia w celu naprawy.
Zapewne nurtuje was drodzy czytelnicy jak do tego doszło? Przyczyn mogło być kilka ale jak w każdej przygodzie liczy się czym ona się zakończyła. Szczerze mówiąc zaskakująco dla wszystkich dobrze. Klnę się na juprowe wszy, że nikt z załogi nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Morze hartuje, więc szybko opracowany plan awaryjny wdrożyliśmy w życie.
Teraz wyłożę wam na blat miły aspekt tej przygody. Po około 12 godzinach powrotnego kursu widzimy główki portu Świnoujście. Po konsultacji telefonicznej z armatorem i ustaleniu scenariusza naprawy otrzymaliśmy kontakt do jednostki, która miała nam dać asystę przy wpływaniu do portu. Wiało korzystnie i była duża szansa wpłynięcia na żaglach (dozwolone) jednak chuchając na zimne mieliśmy prywatny SAR za rufą. Okazało się, że w efekcie jeszcze jeden jacht wypłynął nam na spotkanie – to byli wspaniali lokalni żeglarze którzy słysząc nasze zgłoszenie VHF-ką do kapitanatu, od razu postanowili dać nam asystę. I tak w obstawie 2 łódek zostaliśmy zaholowani do basenu portowego. Tu po rzuceniu cum przystąpiliśmy do prac bosmańskich, ponieważ mieliśmy do gruntownej naprawy system lazyjacków, a to wymagało wciągnięcia człowieka na maszt. Część załogi udała się w poszukiwaniu naszych dobroczyńców niosąc ze sobą nie byle jakie siki. W efekcie już nie pamiętam, ile dni w miesiące złożył czas wydaliśmy kolację na 15 osób, ogórki dosyć dobrze szły i grało się nie raz. Obie załogi okazały się być bardzo fajne i do dziś mamy kontakt.
Wydawało się, że tego szlema z nami wygrał Bałtyk i nici z dalszego rejsu. Na pewno Kopenhaga będzie zdobyta w innym terminie jednak reszta polskiego i niemieckiego wybrzeża stała otworem. Wszystko zależało od tego o której pojawi się ekipa nurkowa, której zadaniem miało być wycięcie wkręconej liny ze śruby, a miała być z samego rana… Poranek rozpoczął się pożywnym śniadankiem i czekaniem – sennie płynie czas – mija 9.00 ekipy nie ma, 10.00 nadal nic, 11.00 pusto, 12.00… i wreszcie są o 13.00 zajeżdża bus na nadbrzeże. Po 2 kwadransach nurek daje nura i robi co swoje. Na szczęście wszystko w porządku ze śrubą i wałem. Płacimy 500 zł i zadowoleni szukamy miejsca na nocleg ponieważ w Świnoujściu już nic po nas. Traf pada na Dziwnów jedyne miejsce w zasięgu kilkugodzinnej żeglugi. Do znanego nam portu wpływamy nocą, ta owalna przystań wita nas pustką… nikogo oprócz naszej łódki. Cóż robić, kambuz pełen wiktuałów jakie mieliśmy przygotowane na Danię wiec zasiadamy do gry. Ktoś z miejsca rzucił hasło „Dwa piki” co spotkało się z ogólnym uznaniem, potem było „Cztery trefl” i wreszcie z renonsem „Siedem pik” i to przechyliło szalę zwycięstwa na stronę Morfeusza.
Kolejny dzień na wodzie spożytkowaliśmy na manewrówkę, w szczególności ćwiczenie podejścia do człowieka na żaglach lub silniku w dość silnym zafalowaniu i mocnym wietrze (5-6B). Był to bardzo pożyteczny trening, dający dużo do myślenia jak skutecznie go wykonać. Wieczorem podczas kolacji omawialiśmy wszystkie za i przeciw różnych metod manewru „człowiek za burtą” a co niewyjaśnione miało być sprawdzone następnego poranka. Szczególnie skuteczność i plan jednego członka załogi który zapewniał, że pokaże nam numer typu weltmeister. Cóż rano okazało się, że choćbyś go prosił tak czy siak nie stanął on do gry. Steru nie ujrzał tak jak i my manewru. Koniec.
P.S.
Po raz kolejny twórczość Jurka Porębskiego stała się nieocenioną inspiracją, za co mu wielce dziękuję. A Wam czytelnicy polecam wykonanie szanty „Cztery piwka” w wersji grupy Szkwał z Kątów Rybackich.
Tags: Bałtyk, Morze, Świnoujście