Rejs: Bałtyk – Litwa i Łotwa

Napisany przez Rafał Grabkowski. Opublikowane w Morza i oceany

OLYMPUS DIGITAL CAMERABałtyk jest zimnym morzem i dlatego…
I dlatego warto jest się wybrać w maju na rejs po pięknych bałtyckich wodach. Tym razem wraz z kolegami z klubu Mariway Sailing Club i zaprzyjaźnionymi żeglarzami postanowiliśmy pożeglować na północny wschód i odwiedzić porty Lipawa i Kłajpeda na Łotwie i Litwie. Nie bez przyczyny na sam początek polskiego sezonu żaglowego wybraliśmy ten kierunek – szukaliśmy mocnych wrażeń i silnych wiatrów. Jak się okazało wrażeń było dużo a wiatru jak na lekarstwo…


Jastarnia, 12 maja, godzina 22.00 LTC
Plan rejsu został zawczasu opracowany i precyzyjnie wyliczony. Nasz kapitan i pierwszy zadbali o locję, mapy i przeloty. Marszruta była napięta ale nie wyżyłowana, liczyliśmy się z rożnymi ewentualnościami od sytuacji skrajnych – sztormowych i braku zgody na wejście do portu, jak i ze spokojnym żeglowaniem w porywach do 3B. Załogę stanowiło 9 członków podzielonych na 2 osobowe, 2 godzinne wachty w cyklu dobowym. Przy takiej obsadzie to doskonałe rozwiązanie – nie męczące i nie nużące. Jacht „Euphoria” to zaprawiona w bojach konstrukcja Delphia 40, na takiej aczkolwiek specjalne przygotowanej kpt. Cichocki opłynął samotnie świat. Czarterowaliśmy go od zaprzyjaźnionej szkoły żeglarskiej akademia-jachtingu.pl. Dotychczas pływała po ciepłych wodach Adriatyku, wzdłuż chorwackiego wybrzeża, teraz miała stoczyć bój z falami zimnego Bałtyku.
Cumy zostały oddane w porcie Jastarnia punktualnie o 22.00, krótki komunikat do bosmanatu i już byliśmy na wodach zatoki. Wiatr 1B stan morza 1, przy obrotach silnika rzędu 2 tys. kierowaliśmy się na swoją rutę, która przewidywała 37 godzinny skok z Jastarni do Lipawy (Liepaja). Po wyjściu z portu należy uważać na liczne sieci, które mocno zawężają tor podejścia/wyjścia z portu aż do pławy bezpiecznej wody „JAS”. Po początkowej krzątaninie, powoli zaczynaliśmy nabierać żeglarskiego rytmu i dostosowywać się do otaczającej rzeczywistości. Noc minęła bez emocji, trochę płynęliśmy na żaglach, w większości pokonując dystans na silniku. Wachty regularnie zmieniały się co 2 godziny a noc nie była lodowata czego najbardziej się przed rejsem obawialiśmy. Zimno miało boleć – połowa maja na Bałtyku to nie pora dla pensjonariuszek ale tym razem Neptun odpuścił i dał nam wręcz chorwacką pogodę o czym niebawem się przekonaliśmy – lekkie oparzenia słoneczne oszpeciły nasze czoła i nosy.
Poranek 13 maja rozpoczęliśmy od kambuzowej krzątaniny. Śniadanko na ciepło to odpowiednia dawka energii do kolejnego dnia żeglugi. Czas mijał od wachty do wachty, od posiłku do posiłku – hitem okazał się smalec domowej roboty przygotowany przez żonę jednego z załogantów, który wraz z ogóreczkami małosolnymi smakował wyśmienicie. Tu warto nadmienić, że cały kambuz został zawczasu opracowany i zakupiony w Polsce, to pozwala uniknąć straty czasu w porcie, latania po sklepach i targania tobołków. Kolejna doba w morzu nie zapisała się niczym nadzwyczajnym, sukcesywnie wypełniany Dziennik Pokładowy i wpisy pozycji do VHF dawały zajęcie wachtowym, reszta załogi w zależności od upodobań zajmowała się rozmową…

Lipawa, 14 maja, godzina 9.00 LTC
Po 35 godzinach dotarliśmy do główek portu w Lipawie, zgłoszenie do kapitanatu i możemy bezproblemowo płynąć do tutejszej mariny. Znajduje się ona na końcu kanału tuż przed mostem obok hotelu Promenade. Parkuje się alongside, pomost jest niski, dzięki czemu wyjście na ląd to łatwizna. Meldujemy się w marinie, zgłaszamy załogę, nazwę jednostki, dokonujemy opłaty portowej w wysokości 125 zł za cały jacht z załogą (możliwa płatność kartą) i udajemy się pod prysznice aby zmyć z siebie dwudniowe wspomnienia. Po śniadanku, delektowaniu się kawką ruszamy w miasto – Lipawa to ostatni port morski I Rzeczypospolitej, a i niejaki Nikodem Dyzma pochodził z tych terenów zaliczając się do szlachty kurlandzkiej. Miasto jawi się dziwnie z jednej strony mamy perełki zachowanej architektury sprzed lat z drugiej strony straszą blokhauzy czasów radzieckich i stacjonujących tu wojsk. My znajdujemy wspaniałą restaurację Vecais Kapteinis, gdzie kosztujemy wyśmienitego tatara ze śledzia bałtyckiego i doskonałej łotewskiej wody ognistej. Pokrzepieni zwiedzamy miasto dalej, obiecując sobie powrót do tego uroczego miejsca. Odwiedzamy kościoły, to miejsca w których łatwo znaleźć ślady polskiej obecności na tych ziemiach, znajomo brzmiące nazwiska fundatorów świątyń, groby zasłużonych to najbardziej namacalne dowody. Był i element niechlubny, pamiątka po kibicach Legii – wielki napis na ścianie HWDP i Legia Warszawa. Po kolejnej rundzie turystycznej odbytej wąskimi wybrukowanymi uliczkami docieramy do naszej świeżo zapoznanej restauracji, kosztujemy innych smakołyków tutejszej kuchni z doskonałą przystawką na starcie – ukraińskie Carpaccio czyli plastry cienko krojonej słoniny ze świeżo mielonym pieprzem w towarzystwie zimnej okowity podane – pycha! Zadowoleni i syci wracamy do portu aby powoli przygotowywać się do wyjścia – kierunek Litwa, port internowania Kłajpeda. Zanim jednak na dobre opuszczamy przyjazne portowe wody postanowiliśmy zrobić sobie manewrówkę. Tuż przed wyjściem za główki, po prawej stronie znajduje się obszerny basen portu towarowego, opustoszały po godzinie 17.00 staje się doskonałym miejscem do ćwiczeniowego wykonania kilku podejść do kei. Żegluga do Kłajpedy nie była wymagająca Bałtyk miał wobec nas dobre zamiary, brak deszczu, wiatr 2 do 3B i temperatura powyżej 10°C gwarantowały komfort o jakim nikt z nas przed rejsem nie myślał.

Kłajpeda, 15 maja, godzina 9.00 LTC
Tego wejścia do portu obawialiśmy się najbardziej, czytając locję Bałtyku np. kpt. Kulińskiego znajdziemy ostrzeżenie przed zgubnymi i niebezpiecznymi falami jakie tworzą się w tym miejscu – to efekt ich długości nałożony na szybkie wypłycenie dna. Wrota wejścia zdają się być szerokie ale niebezpieczeństwo i ryzyko nietrafienia istnieje. My wchodziliśmy po tafli morza równej jak stół, minęliśmy wielki kontenerowiec na lewym trawersie i łagodnie podchodziliśmy do kanału portowego, kiedy zobaczyliśmy pędzącego RIB’a z ubraną na czarno ekipą najprawdopodobniej litewskich żołnierzy neavy sels. Wykonali oni dwie rundy wokół nas na pełnym gazie i czmychnęli gdzieś w dal. Po tym „ostrzeżeniu” czujnie płyniemy, zgłaszamy jednostkę do dyżurnego SAR i wypatrujemy miejsca parkowania. Podejście jest długie ale dobrze oznaczone bojami szlakowymi, po minięciu infrastruktury brzegowej, wielkich zbiorników na paliwo i stoczniowych żurawi po lewej stronie można zauważyć wejście do kanału portowego. To nasza przystań. Kapitan kręci kołem w lewo i lekko dodaje gazu aby uporać się z dość silnym prądem bocznym i bezpiecznie wejść w cichy kanał rzeki Danes up. Wszyscy na stanowiskach wykonujemy manewr podejścia, cumujemy longside wzdłuż pirsu promenady. Mamy nadzieję że dostaniemy zgodę na wejście do portu jachtowego, który znajduje się w wewnętrznej fosie. Aby się się do niego dostać trzeba mieć otwarty most zwodzony. Po kilku zapewnieniach obsługi przeciąganych w czasie już wiemy że z tego nici i na dobre postanawiamy stać w wybranym miejscu. A miejsce jest urocze: to zrewitalizowany kanał prowadzący do miasta i chyba ulubione miejsce spacerów autochtonów. Nieopodal mamy wszystko co potrzeba: bosmanat, toalety, restaurację. Uwijamy się z formalnościami: portowe to koszt 104 zł za cały jacht z załogą – cena liczona od długości jednostki. Za kaucją otrzymuje się kartę magnetyczną do toalety, w kei jest prąd i woda – czysty luksus. Procedura jest podobna do tej z Lipawy, mycie, jedzenie zwiedzanie przy czym tym razem nigdzie się nie spieszymy rejs przebiega planowo dlatego mamy 24 godzinny postój aby się zregenerować i przygotować do skoku w kierunku Władysławowa. Miasto jest piękne, starówka odrestaurowana, bulwar odnowiony, jest ciepło, majowe słońce świeci mocno i w knajpkach jest mnóstwo ludzi. Kuchnia również wyśmienita, z zup w oczy bije zupa narodowa czyli „nasz” chłodnik po litewsku ale i są i inne przysmaki. Nam wyśmienicie smakował chleb litewski – ciemny z dużą ilością kminku u nas już niespotykany. Ten sam chleb podawany jest do piwa jako czekadełko w postaci cienkich prostopadłościanów obsmażonych w oliwie z dużą ilością czosnku – pycha! Wieczorem bawimy spacerujących lokalesów śpiewaniem szant i polskich rockowych hitów z przed lat, wszyscy są uprzejmi i niezestresowani.

Kłajpeda, 16 maja, godzina 11.00 LTC
Poranne słonko budzi nas na śniadanie, świeże pieczywko i rybka w sosie własnym z warzywami ożywia towarzystwo. Potem kierunek toaleta i krótkie podsumowanie dotychczasowego rejsu przy wyśmienitym pszenicznym piwie. Ustalamy wyjście na godzinę 11.00, tego dnia opuszcza nas jeden z członków załogi – żegnamy się i oddajemy cumy. Wracamy do Polski, kierunek marina Władysławowo. I znów nic nie wieje, kapitan postanawia wykorzystać ten fakt i ćwiczymy na morzu podejście do człowieka na silniku, omówienie manewru i już ustawia się kolejka sterników chętnych do wyłowienia odbijacza grającego za rozbitka. Po 2h nic się nie zmienia a na spokojnym morzu nie widać nawet jednej zmarszczki, silnik miarowo pracuje, sternik pilnuje ruty i tak godzina za godziną mijają z małymi akcjami na „żagle staw” i „żagle precz”. Trochę obawiamy się nadchodzącego frontu bo na niebie już widać zmianę pogody ale nic się nie dzieje, w swoim rytmie bujamy się do Władka. W nocy jakby cuś powiało, wiatr rośnie w sile do 3-4B, żagle wreszcie zaczynają miarowo pracować. Jest przyjemnie i ciepło, liczne gwiazdy rozświetlają widnokrąg. Jak pisze kpt. Baranowski na morzu mimo nocy nigdy nie jest ciemno. To fakt. Po spokojnej nocce z mgły wyłania się ląd, precyzyjnie mijamy się z pławą bezpiecznej wody „WŁA” i kierujemy do portu.

Władysławowo, 17 maja, godzina 11.00 LTC
Wejście nie należy do najłatwiejszych nam na szczęście sprzyja pogoda, wiatr przy brzegu lekko gaśnie do 1-2B, stan morza 1. Zafalowanie przy wejściu niewielkie, po odłożeniu się w prawo środkiem toru wpływamy w basen portowy mijając kutry i liczne łodzie wożące wędkarzy na połów dorsza. Przystań żeglarska jest na końcu basenu, po prawej stronie znajduje się 10 stanowisk z Y- boomami dla jachtów o długości do 12m. Sprawne wejście rufą, podanie cum i szpringów i można się cieszyć z ziemi ojczystej. Władek to nie jest port żeglarski, to port rybacki i stocznia naprawcza, huk, gwar i słaba infrastruktura bytowa nie rozpieszcza gości. No ale to także miejsce masowo odwiedzane przez letników. Ruszamy w miasto po doprowadzeniu się do względnego wyglądu. Z portu idzie się około 15 minut aby dojść do słynnej promenady sportowców. Jak to w Polsce bywa maj to jeszcze nie sezon ani nawet początek więc widać jak na dłoni wszelkie prace remontowe, tekturowe budki i nielicznych turystów. Znajdujemy fajną knajpkę – fajną w znaczeniu jedzenia, świeży turbot wypełnia nasze brzuchy i syci do pełna. Udajemy się na sjestę po której dysponując wolnym czasem postanawiamy znów poćwiczyć manewrówkę w porcie – wszak to rejs stażowy. Manewry cumowania, podejścia do kei idą raz za razem, komendy, reprymendy i pochwały lecą z ust kapitana a załoga ćwiczy i ćwiczy aby stary już „nie miał nic do powiedzenia”. Wyczerpani musimy się otrzeźwić dlatego udajemy się na uroczą kolacyjkę.
Kolejny dzień to plan dotarcia do mariny w Sopot lub Gdańsk, jednak późniejsze śniadanie i niekorzystny wiatr – wreszcie coś powiało – pozwalają nam dotrzeć tylko do Helu. Zanosi się również na pierwszy tego rejsu deszcz.

Hel, 18 maja, godzina 17.00 LTC
Przelot nie był długi. Zacumowaliśmy w marinie i chcieliśmy zobaczyć miasteczko. Akurat tego dnia odbywała się rekonstrukcja wojskowa w ramach Nocy Muzeów, huk wystrzałów, błyski zwabiły nas w okolice niedostępnego na co dzień stanowiska 3 baterii „Schleswig-Holstein”. Niestety pokaz był krótki i nie załapaliśmy się na statystowanie. Wyczerpani po trudach tygodniowego rejsu poszliśmy na łódkę. Kolejny dzień to powrót do Jastarni.

Jastarnia, 19 maja, godzina 14.00 LTC
Port macierzysty naszej Delphi osiągnęliśmy po południu, krzątania portowa, wyładowanie dobytku i sprawne oddanie jachtu nie zajęły zbyt wiele czasu. Po porozumieniu z właścicielem nie musieliśmy tankować łodzi – koszty te rozliczyliśmy później. To już był koniec bałtyckiej wyprawy.

O czym warto pamiętać

  • Odpowiednie żeglarskie ubranie. Większość z nas używa zestawów sztormiak + spodnie Musto BR1, BR2 lub Henry Lloyd offshore. Do tego ważne są żeglarskie wysokie buty – ciepłe i nieprzemakalne. Warto tez zabrać kominiarkę taką jak np. na narty i rękawice.
  • Kamizelki ratunkowe. Dla osób żeglujących po morzach to absolutny obowiązek posiadać własną, koszt niewielki w stosunku do bezpieczeństwa.
  • Kambuz. Zapas jedzenia obiadowego minimum na 3 dni. Śniadania na ciepło też są w cenie.
  • Zamykać luki okienne na pokładzie dziobowym. Nieuwaga kosztowała nas 700 zł. Szot zahaczając o okienko nadwyrężył konstrukcję i musiała nastąpić wymiana.
  • Nie naruszamy wód terytorialnych Rosji i Obwodu Kaliningradzkiego, kusi skracanie drogi ale konsekwencje mogą być zgoła odmienne.

„Plusy dodatnie
„+” doskonała pora na rozpoczęcie sezonu – połowa maja
„+” ciekawa trasa, dobra portowa infrastruktura
„+” kolejne mile do stażu
„+” doskonały nautycznie i bytowo jacht Delphia 40

„Plusy ujemne”
„-” niedostateczna ilość wiatru do przyjemnego żeglowania

Be Sociable, Share!

Tags: , , ,