W co ja się wpakowałam? Czyli dziennik z rejsu Holandia-Polska.
Na początku kilka zdań na sucho, przed rejsem. W domowym zaciszu, bez stresu, paniki i wachtowych obowiązków.
W połowie sierpnia czeka mnie rejs z Amsterdamu do Jastarni. Ponad 600 mil morskich w 9 dni. Tak, tak… na początku brzmi ekscytująco. Holandia?! Amsterdam?! Rejs?! O matko! Super!
Właśnie tak było kilka miesięcy temu, gdy Tata zapytał mnie, czy się na to piszę. Oczywiście, że się pisałam. Zawsze to jakaś wakacyjna przygoda. Z perspektywy czasu wiem jednak, że po 1) nie zastanawiałam się nad całym rejsem, ani przez chwilę… ekscytował mnie jedynie Amsterdam; 2) byłam głupia, że się zgodziłam i najprawdopodobniej będę tego żałowała… ups (tak! wiem, to zanim jeszcze ruszyłam do Holandii! Mam nadzieję, że na końcu tego tekstu będę mogła napisać, że mi się podobało, a początkowe przypuszczenia wcale się nie sprawdziły).
Wstępne podekscytowanie zniknęło bardzo szybko. Na jego miejsce wkradła się niepewność, strach i chęć wycofania się (to ostatnie nie wchodzi w grę … ehh). Na wszystko to złożyło się kilka powodów:
- nigdy w życiu nie byłam na tak wymagającym i trudnym rejsie!;
- nie wiem, czy mam chorobę morską, co strasznie mnie przeraża (liczę, że geny Córki Kapitana zwyciężą i bez szwanku zniosę bujanie, przechylanie, fale itd. Jeśli jednak geny nie zwyciężą, to cóż … chyba wrócę do domu wpław);
- moje doświadczenie żeglarskie jest znikome. A w zasadzie … wcale go nie ma;
- będę jedną z trzech (!!!) kobiet, a reszta załogi to pięciu (!!!) mężczyzn. Nic dodać, nic ująć.
Mogłabym jeszcze wymienić kilka punktów, ale lepiej zachowam je dla siebie. Tak, zdecydowanie tak będzie lepiej. Wiem, że ten rejs zdecyduje o przyszłości mojego żeglowania. Albo złapię bakcyla, albo… nigdy więcej nie wsiądę na jacht. Och, zawsze jest trzecia opcja… mogę pozostać przy bezpiecznym, spokojnym żeglowaniu po Mazurach!
Ahoj, Przygodo!
Dzień I, 12.08.2017 r. – Amsterdam → Enkhuizen
Dzień pierwszy, czyli totalny chillout. Rano dotarliśmy do stolicy Holandii, która przywitała nas niezbyt zachęcająco. Pochmurno. Deszczowo. Szaro-buro. Jednym słowem słabo, ale Amsterdam jest tak piękny, że jaka pogoda by nie była, miasto zachwyca. Architektura, klimat, ludzie.
Przed zwiedzaniem miasta, pojechaliśmy do portu (Amsterdam Marina), aby spotkać się z Kapitanem i załogą kończącą swoją przygodę. Śniadanie. Kawka. Prysznic. Rozłożenie bagaży. Można ruszyć na podbój miasta. Skorzystaliśmy z wodnego (darmowego) tramwaju. Bardzo przyjemny i szybki środek komunikacji miejskiej. Centrum przywitało nas… szalonymi rowerzystami. A jak wszyscy wiemy, Amsterdam słynie właśnie z rowerów. Przejście przez ścieżkę rowerową graniczy z cudem. Rowerzyści nie zwalniają, a już na pewno nie zatrzymują się na widok pieszych. Trzeba się pilnować.
Przeszliśmy się po bardzo zatłoczonym (!?) mieście, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, a potem, cóż poszliśmy na pizzę. Pyszną, włoską pizzę z polską obsługą w holenderskiej stolicy! Czas mieliśmy ograniczony, gdyż chcieliśmy wyruszyć po południu, a trzeba było jeszcze dotrzeć do mariny i przygotować się do wypłynięcia. Po obiedzie wróciliśmy nieco inną drogą do tramwaju wodnego, a stamtąd już prosto do naszej Euphorii (nazwa naszego jachtu).
Z Amsterdamu wypłynęliśmy około piątej po południu. Nasz cel był oddalony o 30 mil morskich. Na szczęście to pierwszy dzień, więc jak już wcześniej wspominałam totalny chillout. Płynęliśmy po wewnętrznych wodach Holandii. Prawie jak Mazury, tylko trochę większe. Woda spokojna, wiatr umiarkowany. W sam raz na początek.
Późnym wieczorem, po sześciu godzinach od wypłynięcia dotarliśmy do Enkhuizen, gdzie spędziliśmy noc.
Dzień II, 13.08.2017 r. – Enkhuizen → Den Helder → Morze Północne
Dzień zaczęliśmy o godzinie siódmej trzydzieści rano. Ubraliśmy się, przygotowaliśmy i chwilę po ósmej wypłynęliśmy. Naszym pierwszym przystankiem tego dnia, była niewielka marina w Den Helder, oddalona o 31 mil morskich. Spotkanie z Morzem Północnym zaliczone! Trochę większe fale, ale wrażenie pozytywne. Przynajmniej pierwsze wrażenie. Kilka godzin później, a dokładnie sześć… dopłynęliśmy do Den Helder. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy obiad przygotowany przez II kambuz (naprawdę się spisali!) i ruszyliśmy dalej. Dopiero się zaczęło! Morze Północne przywitało nas dużymi falami. Owszem, było ciepło i przyjemnie, ale wiatr oraz fale, to zdecydowanie nie były Mazury! Objawy choroby morskiej dopadły Córkę-Kapitana (tak, to Ja). To nie było przyjemne. Ani trochę. Lokomotiv mnie zawiódł. I chociaż do najgorszego w chorobie morskiej nie doszło (nie wisiałam za burtą) to męczyłam się długo! Oj długo! Pierwotne plany były takie, że będziemy płynąć przez całą noc, a nad ranem dopłyniemy do mariny. Oczywiście plany jak to plany, często ulegają zmianom. Tak było i tym razem. Nastała noc, wszyscy zadowoleni (i zmęczeni) byliśmy pełni nadziei, że zbliżamy się do portu. Na nasze nieszczęście okazało się, że jest za płytko dla naszego jachtu i musimy ominąć wszystkie najbliższe mariny.
Dzień III, 14.08.2017 r. – Morze Północne
Kolejny dzień, czyli ciąg dalszy rejsu oraz ciąg dalszy… bliskiego (bardzo bliskiego) spotkania z Morzem Północnym. Noc zmieniła się w dzień, a my wciąż byliśmy na środku morza. Dookoła tylko woda, woda i duże (ogromne!) statki. Po długim śnie choroba morska mnie opuściła (i bardzo dobrze!), więc stres, nerwy i złe samopoczucie zmieniło się w frajdę. Frajdę i zmęczenie. Oj, wielkie zmęczenie. Byliśmy wykończeni, a końca nie było widać. Wszyscy oprócz sternika drzemaliśmy na pokładzie. Jedni na ławkach, jedni na podłodze (podobno było bardzo wygodnie), a Ci wytrwali w mesie i jakoś daliśmy radę. Całkiem przyjemna podróż. Gdyby tylko nie była taka długaaaaaa i męczącaaa! Śniadanie — na wodzie. Obiad — na wodzie. Kolacja — oczywiście na wodzie. Minęła czterdziesta godzina na wodzie (wliczając dwugodzinny postój w Den Helder). Tutaj już nie było chilloutu. To było prawdziwe wyzwanie.
Dzień IV, 15.08.2017 r. – Morze Północne → Cuxhaven → Morze Północne → Kanał Kiloński
Trzecia w nocy. Dotarliśmy do Cuxhaven. Urokliwego, niemieckiego miasta. Męska wachta zacumowała naszą Euphorię w porcie, po czym udała się na zasłużony (oj, bardzo zasłużony!) odpoczynek. Żeńska wachta udała się na odpoczynek nieco wcześniej (równie zasłużony!).
Spokój trwał oczywiście do rana. Wszyscy wypoczęci, wyspani wstaliśmy przed dziewiątą. Zjedliśmy śniadanko i zaatakowaliśmy prysznice. Prysznic po tak długim czasie na wodzie to najlepsza rzecz, która może się przydarzyć. Wykąpani, pachnący wyszliśmy na miasto. A miasto jest śliczne. Naprawdę śliczne! Jest co podziwiać. Półtorej godziny spaceru, jeden odwiedzony sklep i kilka pamiątek. Po drodze smaczne desery (młodzież) i zimne napoje (starszyzna), następnie powrót do mariny. Posprzątaliśmy i zatankowaliśmy jacht, a kolejny punkt podróży? Kanał Kiloński. Żegnamy Morze Północne i zmierzamy w kierunku Zatoki Kilońskiej, a potem czeka nas rodzimy Bałtyk.
W sierpniu Kanał otwarty jest od 4 rano do 21:30 wieczorem. W nocy pływanie jest zabronione. Jak się później okazało wielkie (a nawet ogromne) jednostki mogą pokonywać kanał w zabronionych godzinach. Najprawdopodobniej, dlatego że są na tyle duże, iż miałyby problem z przepłynięciem w ciągu dnia i mijaniem się z innymi statkami.
Długo czekaliśmy na wejście do śluzy, która prowadzi do kanału, ale gdy wreszcie do niej wpłynęliśmy, to spędziliśmy tam nie więcej niż dziesięć minut. W samym Kanale Kilońskim byliśmy dopiero wpół do ósmej wieczorem, a to oznaczało jedynie dwie dostępne godziny płynięcia. Nie ma możliwości pokonania całości w tak krótkim czasie (całkowita długość to 98 km, czyli mniej więcej 53 mile morskie), więc po ok. 12 milach morskich zatrzymaliśmy się na dziko, w wyznaczonym do tego miejscu. Musieliśmy przeczekać noc. Zjedliśmy spokojnie kolację (pyszną kolację! wszyscy bardzooo chwalili przygotowane zapiekanki!), posprzątaliśmy i odpoczywaliśmy.
Dzień V, 16.08.2017 r. – Kanał Kiloński → Büdelsdorf → Kilonia
Około północy przez kanał zaczęły przepływać ogromne jednostki. Naprawdę ogromne! Było ich kilka. Większe, mniejsze, dłuższe, krótsze. Największym z nich był wielki, luksusowy, oświetlony jak bożonarodzeniowa choinka statek wycieczkowy. Oj nie chcielibyśmy się z nim minąć, nawet w ciągu dnia przy dobrej widoczności, której w ciągu nocy na pewno nie było, pogoda była niesprzyjająca – mgła utrudniała widoczność.
Po „pokazie” część załogi udała się na spoczynek, a część jeszcze postanowiła posiedzieć.
Punkt czwarta rano, męska (niekompletna) część załogi, odcumowała nasz jacht i ruszyła Kanałem do mariny w Büdelsdorf, gdzie zjedliśmy śniadanie i wzięliśmy prysznic. Spędziliśmy tam skromne dwie godzinki. Następnie wypłynęliśmy dalej. Dość szybko pokonywaliśmy kolejne mile, co jakiś czas mijając większe jednostki lub podobnej wielkości jachty.
Dotarliśmy do śluzy i tu oczywiście zaczęły się problemy. Jakie? Czekanie! Czekaliśmy długo, a nawet bardzo długo, żeby w ogóle tam wpłynąć. A jak już wreszcie wpłynęliśmy, przycumowaliśmy do prawej strony (po lewej stał dość spory statek transportowy), musieliśmy poczekać, aż wrota zostaną zamknięte. Zanim to nastąpiło, do śluzy wpłynęło jeszcze kilka jachtów. W międzyczasie do śluzy obok wpłynął polski, ogromny (naprawdę ogromny!) statek Delphis Gdańsk. A za nim malutkie jachty. No może nie malutkie, ale przy nim kompletnie ginęły.
Wypłynęliśmy ze śluzy, skąd mieliśmy już blisko do portu, jednak nie od razu do niego popłynęliśmy. Spędziliśmy jeszcze godzinę lub dwie na wodzie. Dopiero późnym popołudniem dopłynęliśmy do Kilonii. Bardzo szybko się ogarnęliśmy, zamknęliśmy jacht i ruszyliśmy do centrum. Dojechaliśmy tam autobusem, którego kierowca był Polakiem i po bratersku nie policzył nam na bilety, zostało na słodkości J. Miasto było bardzo ładne, choć nie najładniejsze, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Zrobiliśmy sobie krótki spacer, cyknęliśmy kilka zdjęć i usiedliśmy w Burger Barze. O dziwo nie na burgery! Skusiliśmy się na desery lodowe. Mój pucharek bananowy był przepyszny! Później, w drodze powrotnej zahaczyliśmy o sklep spożywczy, aby uzupełnić zapasy. Do portu wróciliśmy na raty. Najpierw autobus (inna linia, niż ta, którą dojechaliśmy do centrum), a później spacer przez dzielnicę pięknych domów (sama ją tak nazwałam, oczywiście nie bez powodu). Gdy dotarliśmy na łódkę, część załogi wzięła rzeczy i popędziła pod prysznic, a część została i odpoczywała. Prysznice były dość zabawne. Jeden znajdował się w jednej kabinie, a pozostałe trzy w drugiej kabinie. Nie były od siebie niczym odgrodzone. Dobrze, że przynajmniej był podział na damskie i męskie.
Dzień VI, 17.09.2017 r. – Kilonia → Morze Bałtyckie
Ten dzień nie będzie miał długiego opisu. Może dlatego, że nic wielkiego się nie działo. Może dlatego, że cały dzień spędziliśmy na wodzie. A może też dlatego, że pół dnia spędziłam pod pokładem i smacznie sobie spałam. Kolejny dzień naszej wielkiej przygody zaczął się… jak zwykle. Dorosła, męska część załogi zerwała się o świcie, aby o piątej rano wypłynąć z niemieckiego portu. Według pierwotnych planów mieliśmy płynąć do Rostocku, ale plany często ulegają zmianom. A już na pewno nasze plany! Jesteście ciekawi, gdzie postanowiliśmy płynąć? W kierunku Bornholmu! A dokładnie na niewielką (choć największą z wysp archipelagu) wyspę, która leży niedaleko Bornholmu i należy do małego skupiska formacji skalnych – Ertholmene. Christiansø to właśnie nasza wyspa! Jednak zanim do niej dotarliśmy, musieliśmy pokonać ok. 180 mil morskich. To oznaczało cały dzień, całą noc i pół kolejnego dnia na wodzie. Łącznie 34 godziny.
Mogłabym się rozpisać, jak cudownie się płynęło. Jaka była przyjemna pogoda. Bla bla bla. Jednak prawda jest taka, że nie do końca pamiętam, jak tego dnia się płynęło, ani jaka była pogoda. Większość dnia spędziłam pod pokładem, w swojej kajucie na dziobie. Spałam. Słuchałam muzyki. Spałam. Takie proste, wiejskie życie. Kilka razy wstałam do łazienki albo, żeby coś zjeść. Raz, może dwa wyszłam na zewnątrz, żeby zobaczyć, co się dzieje. Było spokojnie. Przyjemnie. Mogłam bez problemu wrócić na dół. Taka ze mnie żeglarka.
Dzień VII, 18.08.2017 r. – Morze Bałtyckie → Christiansø
Kolejny dzień naszej wielkiej przygody. Kolejny dzień na wodzie. Można się przyzwyczaić, do wszystkiego. Do bujania, do rzucania, do wiatru, do zmiennej temperatury. Jedzenie na wodzie. Ubieranie się na wodzie. Korzystanie z łazienki na wodzie. PRYSZNIC NA WODZIE. Wszystko na wodzie. Życie w ekstremalnych warunkach. Kąpaliście się kiedyś w mikroskopijnej łazience, z ograniczoną wodą, kiedy buja wami, na każdą stronę? Nie? Bo ja tak. Uwierzcie mi na słowo, że łatwo nie jest.
Bornholm i jego okolice to prawie zawsze gwarancja pięknej pogody. Klimat jest tam łagodny, ilość dni słonecznych największa w całej Danii, a opady stosunkowo małe. Planując wyjazd, byliśmy niemal pewni, że załapiemy się na najlepszą pogodę. Niestety płynąc tam, będąc już dość blisko Christiansø, dotarło do nas, że idealnie nie będzie. Temperatura nie zachwycała, słońce schowało się za chmurami, na Bałtyku była mgła. Nie mieliśmy szczęścia.
Do celu przypłynęliśmy około trzeciej po południu. Według pierwotnego planu mieliśmy poświęcić dwie godziny na zwiedzanie, aby następnie ruszyć w kolejną podróż. Na Bornholm. Gotowi opuściliśmy jacht.
Wyspa od samego początku skradła moje serce! Panuje tam niesamowity klimat. Jest tak pięknie, zielono, wyjątkowo. Miałam ochotę zrobić wszystkiemu zdjęcie, żeby jak najlepiej zapamiętać widoki. Christiansø jest tak spokojne, ciche, że wydaje się to wręcz niemożliwe. Wyspa, gdzieś na środku Morza Bałtyckiego, gdzie dojazd jest utrudniony. Dlaczego? Nie ma tam żadnego lotniska, a dostać się na nią można promem… z Bornholmu. Gdyby nie ten rejs, najprawdopodobniej nigdy bym tam nie dotarła. I miałabym czego żałować. Szczerze mówiąc, żałuję, że spędziłam tam tak mało czasu. Na pewno jeszcze kiedyś odwiedzę to miejsce i zostanę… na kilka dni. Dlaczego, tylko kilka? Wyspa jest maleńka i skoro obejście całości zajęło nam kilka godzin, to po kilku dniach po prostu bym się znudziła. Jednak to idealne miejsce, żeby oderwać się od rzeczywistości, obowiązków, zgiełku miasta. Christiansø każdemu naładuje akumulatory na długooo!
Który to już raz, kiedy zmieniają nam się plany? :) Wspólnie uznaliśmy, że nie ma sensu płynąć na Bornholm, ponieważ dopłynęlibyśmy tam dopiero późnym wieczorem. A jaki jest sens płynąć tam, tylko po to, aby nocować? Żaden. Postanowiliśmy zostać w Christiansø na kilka godzin, następnie w nocy wyruszyć do… Łeby. O tak! Witaj Polsko, witaj nieograniczony Internecie!
Dzień VIII, 19.08.2017 r. – Christiansø → Łeba
Zmiana planów. Znowu! Czy to nie robi się już nudne? Ani trochę! :) Mieliśmy wypłynąć o 22, potem przesunęliśmy plan o dwie godziny… o północy okazało się, iż warunki nie są sprzyjające wypłynięciu z portu. O której w końcu wypłynęliśmy? Dopiero o 5 nad ranem! Tyle straconych godzin! Niestety… Męska załoga jak zwykle stanęła na wysokości zadania (kolejny raz!!!). Brawo dla nich.
Przedostatni dzień rejsu. Sama nie wiem, czy byłam bardziej podekscytowana tym, że wrócę do domu… czy może było mi przykro, że ta wspaniała przygoda dobiega końca. Pewnie trochę jednego i trochę drugiego.
Spałam jak zwykle długo, a obudziło mnie… rzucanie mną po prawie całej kajucie. Co prawda spałam w poprzek, ale i tak obijałam raz głową, a raz kolanami o jedną lub drugą ścianą. Próbowałam to ignorować i spać dalej, ale nie udało się. Zanim wstałam i ubrałam się w pierwsze, co wpadło mi w ręce, minęło jakieś dziesięć minut, a do tego nabiłam sobie kilka siniaków. Kolejne siniaki pojawiły się, gdy próbowałam przejść kawałek z kajuty na dziobie do wyjścia na zewnątrz. Fale były tak duże (dla mnie były ogromne, dla mojego Taty… były normalne), że jacht co chwila unosił się do góry, a ja miałam wrażenie, że zaraz jakaś większa fala zaleje nam pokład. Nie spodobało mi się to. Niechętnie wyszłam na zewnątrz, gdzie byli już wszyscy, w wyśmienitych humorach. Przyznaję, że długo nie wytrzymałam, bo włączyła mi się faza panikary. Zjadłam tylko niewielkie śniadanie i wróciłam pod pokład. Oczywiście tam bujało jeszcze bardziej, ale przynajmniej nie wiało, a ja nie musiałam patrzeć na fale. Słuchając muzyki, zamknęłam się na dziobie i zapierałam się nogami o ścianę, żeby nie „latać” po całej kajucie.
Dzień powoli mijał, fale się uspokoiły (a może to ja się do nich przyzwyczaiłam?), więc kilka razy pojawiłam się na dłużej na świeżym powietrzu. Zaliczyłam też „krótką drzemkę”, ale czy muszę o tym wspominać? To chyba oczywiste! Na tym rejsie zdecydowanie się wyspałam.
Na szczęście dla mnie po południu byliśmy już w Polsce (choć do Łeby mieliśmy jeszcze kawałek), a mój telefon złapał zasięg Internetu. Ach, co to było za wspaniałe uczucie (jak widać, ja nie potrzebuję zbyt wiele do szczęścia), już nic mi nie przeszkadzało. Im bliżej celu byliśmy, tym bardziej się cieszyłam. Stęskniłam się za lądem, prysznicem i ludźmi, których rozmowy doskonale rozumiem (i wchodząc do sklepu, nie muszę się zastanawiać, czy powinnam powiedzieć „Good Afternoon” czy „Guten Tag”).
Port w Łebie, do którego dopłynęliśmy około siódmej wieczorem, okazał się dość mały i płytki, a w dodatku prawie wszystkie miejsca były zajęte. Wylądowaliśmy na samym końcu, z daleka od łazienek, bosmanatu, czy portowej restauracji, ale za to mieliśmy widok na… WESOŁE MIASTECZKO z dużą karuzelą, na którą zamierzałam się wybrać (nie dotarłam tam). Część z naszej załogi, w tym ja dość szybko zebrała się pod prysznic, a część postanowiła zostać chwilę dłużej na jachcie. Niektórzy nawet zostali wciągnięci na maszt i mieli widok na miasto, a także Morze Bałtyckie. Byli zadowoleni!
Zanim wszyscy się przygotowaliśmy do wyjścia na kolację, było prawie wpół do jedenastej. A zanim dotarliśmy do centrum, była już jedenasta. Jak można się domyślić, prawie wszystko było zamknięte. Wyjątki stanowiły kebaby, zapiekanki, hot-dogi i kilka sklepów. Na szczęście w ostatniej chwili udało nam się znaleźć otwartą pizzerię, ale szczerze mówiąc pizza, nie była wybitnie pyszna. Dużo lepszą zjedliśmy tydzień wcześniej w Amsterdamie.
Dzień IX, 20.08.2017 r. – Łeba → Jastarnia
Po kolacji od razu postanowiliśmy wrócić do portu, a po drodze kupiliśmy jeszcze chleb na śniadanie. Wszyscy zgodnie twierdziliśmy, że jesteśmy zmęczeni i od razu po powrocie idziemy spać. Cóż… nie poszliśmy. Pierwszy raz podczas całego wyjazdu gitara poszła w ruch, rozkręcając imprezę. Lepiej późno niż wcale, prawda?
Ostatni dzień. Ostatni przelot. Ostatnie mile morskie. Ostatnie kilkanaście godzin na wodzie. Rano wypłynęliśmy z Łeby, w kierunku naszego ostatniego przystanku – Jastarni. Poranek był, delikatnie mówiąc ciężki. Przypadała akurat moja wachta i choć udało mi się wymigać od robienia śniadania, to musiałam przygotować drugie śniadanie. Trudno było wstać spod ciepłego śpiwora, po ledwo przespanej nocy (która o dziwo nie była skutkiem imprezy, ale przeglądaniem telefonu do prawie rana). Miałam wrażenie, że wszyscy oprócz mnie są niesamowicie wyspani i pełni energii. Pogoda była śliczna — było ciepło, świeciło słońce, a do tego delikatny wiatr. Sierpień nad polskim morzem.
Pozytywna energia wypełniła naszą załogę. Wszyscy wyszliśmy na zewnątrz, włączyliśmy muzykę i dobrze się bawiliśmy. Oczywiście głównie śpiewaliśmy (jedni lepiej, drudzy trochę gorzej), ale zdarzały się też wyjątki. Pan Kapitan (vel Tata) wyciągnął mnie do tańca. Nie było łatwo. Wielokrotnie miałam wizję, jak wpadam do Bałtyku w trakcie z jednego przechyłu, ale na szczęście udało mi się zostać na pokładzie. W końcu każdego z nas dopadło lekkie znużenie, więc ulotniłam się do swojej kajuty na krótką drzemkę (szok!).
Dość szybko znaleźliśmy się na wysokości Jastarni, jednak port znajduje się po drugiej stronie mierzei helskiej, przez co cała droga wydłuża się o dobre kilka godzin. Nie przeszkadzało mi to bardzo, ponieważ nie chciałam za szybko rozstawać się z jachtem, załogą i przygodą!
Zaczęliśmy powoli się pakować. Oprócz własnych bagaży musieliśmy zapakować jedzenie i posprzątać na jachcie. Wszystko zbliżało się do końca. Przyznam szczerze, że moja kajuta była dość zawalona. Nie mówiąc już o tym, że jak otwierało się szafę, to dosłownie się z niej wysypywało. Możecie uwierzyć mi na słowo, że posegregowanie rzeczy i zapakowanie ich do walizki było wyzwaniem. Chociaż tak wspaniale się przy tym bawiłyśmy (z moją współlokatorką), że kilka razy wręcz popłakałam się ze śmiechu.
Kilka minut po dziewiątej dopłynęliśmy do portu. Zakończyliśmy nasz rejs, meldując się w Jastarni. Nie było łatwo, ale chętnie zostałabym jeszcze na kilka dni!
I po przygodzie! :(
Podsumowanie całości już w domu, na spokojnie, po powrocie. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Sama nie wiem, czemu tak panikowałam przed wyjazdem i czemu straciłam mnóstwo energii na zamartwianie się, czy gdybanie. Nic, absolutnie nic, strasznego się nie wydarzyło, rejs okazał się fantastyczną przygodą, a wyjazd będę wspominała zawsze w superlatywach. Szczerze mówiąc, to był najlepszy wyjazd w całym moim życiu, absolutnie nie zraziłam się do żeglowania (a może nawet wręcz przeciwnie) i chętnie wybrałabym się znowu. Nie obyło się bez drobnych zawirowań, małej choroby morskiej i odrobiny paniki, ale przynajmniej nie było nudno! Zobaczyłam kilka niesamowitych miejsc, odpoczęłam i z całą pewnością się wyspałam!
Nie wierzyłam, gdy wszyscy dookoła mówili mi, że rejs bardzo szybko zleci, a ja zaraz będę z powrotem w domu. Teraz wierzę. Dziewięć dni zleciało tak szybko, że ledwo nadążałam.
Rejs był wymagający, to prawda, ale spodziewałam się, że będzie dużo gorzej. W sumie, zamiast zrobić 600 mil morskich… zrobiliśmy prawie 700, więc jest drobna różnica. Opuściliśmy kilka miejsc z pierwotnego zamysłu, wiele razy zmienialiśmy swoje plany, ale było warto. Świetnie się bawiliśmy.